Kochani!

Najwyższy czas na zmiany. 

Nie tylko chodzi o to, że kończy się rok 2014.
Ani o to, że za kilka dni będę świętować moje ćwierćwiecze.
Po prostu myślę, że nadszedł już czas, żeby dokonać pewnych zmian w moim życiu. 
I również kilku zmian na blogu. 

Mam nadzieję, że zobaczymy się za jakieś dwa, może trzy tygodnie. Z nową porcją pomysłów, miejsc, zdjęć, projektów...

Oczywiście mini-przewodniki po Berlinie i Grazu pojawią się w styczniu jako pierwsze, bo podróże to ważna część mojego życia i zamierzam kontynuować cykl "Podróże małe i duże". Wspominki z podróży będą się pojawiać cały czas - może jedynie w troszkę innej, bardziej skondensowanej formie.

Może pojawi się tutaj też ktoś nowy...? Z nowymi pomysłami i świeżym spojrzeniem na Krakowskie Ścieżki Smaku :-)

Póki co nie zdradzę nic więcej.

Życzę Wam wszystkim szampańskiej zabawy sylwestrowej, braku kaca w noworoczny poranek, postanowień, których dotrzymacie, marzeń, które się spełnią i planów, które zrealizujecie z nawiązką!



Listopad. Pogoda bywa już coraz bardziej kapryśna.
Na szczęście ten krakowski, poniedziałkowy poranek nie jest aż taki mglisty jak zazwyczaj.
Nawet znikome promienie jesiennego słońca zmuszają mnie do zmrużenia oczu.

Jedziemy do Berlina. Do miasta, w którym stare łączy się z nowym. Miasta pełnego architektonicznych perełek, kolorowych murali i zielonych terenów. Do stolicy fantastycznego ulicznego jedzenia. Do miejsca, którego historię warto poznać bliżej.

Berlin to miasto kontrastów.

Podobno ciągle się zmienia, jest w stałym ruchu. Podziemne kluby jazzowe, nietypowe kawiarnie, galerie sztuki, knajpki z kuchnią ze wszystkich stron świata zmieniają bez przerwy swoje lokalizacje. Każdego dnia miasto jest inne. Zaskakuje tych, którzy w nim najzwyczajniej żyją i tych, którzy wpadli tam tylko na chwilę.
 

PONIEDZIAŁEK - DZIEŃ PIERWSZY

Podróż z Krakowa do Berlina trwa ok. 9 godzin. Kiedy docieramy na ZOB (Zentraler Omnibusbahnhof Berlin), dochodzi 18 i jest już zupełnie ciemno. Kupujemy trzydniową kartę komunikacyjną (Berlin Welcome Card 72h) i wyruszamy na podbój miasta.

Stacja metra Zoologischer Garten. Wysiadamy.

Berlińczycy mają świra na punkcie Bramy Brandenburskiej. Jej miniatury są dosłownie wszędzie! Nawet na szybach berlińskiego metra. Komunikacja miejska jest tutaj na najwyższym poziomie. U-Bahn, S-Bahn, tramwaje, autobusy... Patrzę na mapkę. Niektóre nazwy stacji wydają mi się niemożliwe do przeczytania, a ich ilość jest szokująca.

Naszym oczom ukazuje się Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Gedächtniskirche). Coś niesamowitego! Część kościoła została zburzona podczas nalotów w 1943 r. W latach 60-tych zbudowano nowoczesną kaplicę i dzwonnicę, które kontrastują z zabytkowym kościołem, tworząc razem budowlę zapierają dech w piersiach.

Kościół Pamięci znajduje się tuż obok słynnego berlińskiego Zoo i licznych domów towarowych (m. in. Europa Center). Ekskluzywna ulica Ku'damm, pełna luksusowych butików i drogich restauracji, znajduje się również w tej okolicy. No i oczywiście KaDeWe, symbol zachodniego luksusu! Ale o tym później.

Niedźwiedzie, niedźwiadki, misie, miśki i misiaczki są wszechobecne. Są symbolem miasta.





Kupiliśmy Berlin Museum Pass (kartę, która pozwala na wejście do ok. 50 muzeów) i jeszcze dostaliśmy zniżkę studencką! Teraz już spokojnie możemy udać się do hotelu, zostawić bagaż w pokoju i wyruszyć coś zjeść.

Nie mogliśmy lepiej trafić. Mieszkamy przy Warschauer Straße. Ta dzielnica jest totalnie odjechana! Studencka. Artystyczna. Znajduje się rzut beretem od East Side Gallery. Pełno tu knajpek, barów, ulicznego jedzenia, klubów... I jeszcze mamy sklep dyskontowy tuż obok naszego hotelu :) I budę Shot&Snacks! Jestem w raju.





Ekscytacja miastem zrobiła swoje i dość długo wytrzymaliśmy bez konkretnego jedzenia, ale głód już porządnie daje się nam we znaki. Musimy coś zjeść. Przechodzimy mostem na drugą stronę Szprewy. Nie wiem jak dokładnie nazywa się ta część Berlina - Alt Treptow? Chyba już nie Kreuzberg? Nieważne. Kolega polecił nam też udać się do dzielnicy Neukölln (bo podziemne kluby jazzowe, bo muza fajna, bo klimat nie z tej ziemi...), ale niestety ze względu na ograniczoną ilość czasu musimy to odłożyć na następny raz (liczę, że to nie jest mój ostatni wypad do Berlina!)

W każdym razie dzielnica, po której się właśnie przechadzamy pachnie trawką, cygaretkami i dobrym jedzeniem. Nie zrozumcie mnie źle - pisząc wcześniej  o kontrastach miałam na myśli też to, że pozornie bezpieczna, studencka dzielnia, pełna knajpek ze smakowitym żarciem i dobrym browarem, może być jednocześnie dzielnicą pełną śpiących na mostach ćpunów, wesołych handlarzy równie wesołego towaru i klubów z muzą taką, że głowa boli zanim jeszcze wejdziesz do środka. Ale taki właśnie jest Berlin. I to mi się w nim podoba.






Wachlarz lokali gastronomicznych jest ogromny. Kuchnia wietnamska, włoska, chińska, indyjska, turecka, syryjska, libańska, meksykańska... I domowe burgery. Knajpa (a raczej budka) o nazwie Burgermeister zdaje się być mekką berlińskich hipsterów. O Boże. Naprawdę nie mam pojęcia co dziś zjemy!

Jesteśmy w Niemczech. A zatem będzie kebab. Podobno mają tu bardzo dobre kebaby.
Wchodzimy do lokalu Cocoon (nie mylić z miejscówką w Krakowie o podobnej nazwie!). Turek, który nas obsługuje jest bardzo miły. I jeszcze całkiem nieźle mówi po polsku!
Będzie kebab i falafel (muszę zjeść falafel!). No i do tego piwko.
Ile płacę? Niecałe 9 euro? Za 2 piwa, kebaba i falafel? Niemożliwe!
A jednak. Nie spodziewałam się, że zapłacę niewiele ponad 4 euro za gigantyczną bułę i duże piwo. Chyba się tu przeprowadzę :)

Jedzenie jest przepyszne i bardzo sycące. Niestety po całym dniu w podróży piwo działa na mnie trochę usypiająco, więc pora wyruszyć na wieczorny spacer w kierunku Alexanderplatz.





Z pełnymi brzuchami maszerujemy wzdłuż Szprewy, wzdłuż słynnych murali z East Side Gallery.
Alex w czasach NRD był centralnym punktem stolicy. To właśnie nad tym placem góruje słynna wieża telewizyjna Fernsehturm, zwana ponoć "teleszparagiem". Na szczycie wieży znajduje się taras widokowy i obrotowa kawiarnia.

Nocą jest tu bardzo spokojnie.

Podobasz mi się, Alex. Niestety muszę już spadać, ale wpadnę rano. W drodze do Reichstagu wstąpię na kawę. Tymczasem... Gute Nacht!





To był dobry miesiąc!


 Bielsko-Biała

 ul. Schodowa/Bielsko-Biała

 Krakowskie noce


 Galeria Wzgórze/Bielsko-Biała

 Już niedługo taka krakowska jesień...

 Zamek Anioła/Rzym

Koloseum/Rzym

 Deszczowe dni

Podaruj mi trochę słońca...

 Jabłka z ogródka

Aquarium/Bielsko-Biała

 Bo zaczął się rok akademicki...

 Przegląd włoskiej prasy :)

 Rucola/Bielsko-Biała

 Babeczki z The Bakery Cupcakes&Coffee/Bielsko-Biała

 Grecka mini baklava

 Wspomnienia złotej jesieni/Jaworze, listopad 2012

 Ulotne wakacje

 Na jesienne smutki najlepsza muzyka


Grecki miód na jesienne wieczory
SOBOTA - DZIEŃ CZWARTY

Po wczorajszym aktywnym dniu i jeszcze bardziej aktywnym wieczorze budzimy się trochę później niż zwykle. Pesymistyczne prognozy pogody na szczęście się nie sprawdziły. Słońce świeci, a na termometrze już teraz jest ponad 30 stopni.

Po szybkim śniadaniu i kawie, która stawia nas na nogi, wsiadamy w tramwaj i jedziemy prosto na Piazza del Popolo. Podobno przez lata plac był miejscem publicznych egzekucji. Na szczęście teraz już nie kojarzy się z przykrymi wydarzeniami sprzed wieków, za to jest oblegany przez turystów i miejscowych. W samo południe czujemy się tam niestety jak na rozżarzonej patelni. Mimo to, plac jest naprawdę wart zobaczenia.








Piazza del Popolo


To właśnie nad Piazza del Popolo znajduje się TO miejsce widokowe, którego szukałyśmy pierwszego dnia, krążąc bez końca po parku Villa Borghese.

Widok na Ołtarz Ojczyzny




Upał dziś naprawdę daje popalić. Schodzimy w dół stromą Viale della Trinità dei Monti, która prowadzi pod same Schody Hiszpańskie. Po drodze mijamy niewielką cukiernię, w której tłoczą się ludzie. Nie wiem co dobrego sprzedają, ale dawno nie widziałam tylu ludzi w jednym miejscu! Czas nas trochę goni, więc rezygnujemy ze stania w długiej kolejce i udajemy się na kawę w trochę spokojniejsze okolice.


Urocza cukiernia nieopodal Schodów Hiszpańskich


Siadamy w kawiarni przy Via della Croce. Pieczywo, słodkie wypieki i inne cuda kuszą nas z daleka. Nie wiem na co się zdecydować, wszystko wygląda bardzo apetycznie. Po dłuższej chwili zastanowienia bierzemy cannoli siciliani, chrupiące rurki wypełnione nadzieniem z serka ricotta. Do tego jeszcze kruche ciasteczko z czekoladą (a raczej z Nutellą!) i minibabeczkę z kremem waniliowym i truskawką. No i oczywiście kawę.

Rurki z kremem są zdecydowanie najlepsze (chociaż pozostałe słodycze też są niczego sobie). Do tego aromatyczna kawa, gwar rozmów, zapach lata, perfum i chrupiących panini. Nie chcę opuszczać Rzymu! Na pewno nie jutro...






Po skonsumowaniu drugiego śniadania i wypisaniu kartek pocztowych udajemy się na spacer. Punktem, do którego zmierzamy jest miejsce z (podobno) przepysznymi panini. Adres znalazłyśmy na jednym z blogów podróżniczo-kulinarnych i postanowiłyśmy tam zjeść nasz ostatni obiad w Italii.
Niestety, kiedy docieramy na miejsce po bardzo długim spacerze - głodne i zmęczone - całujemy klamkę. Miejscówka z kanapkami jest zamknięta. Właściwie to wygląda tak, jakby nie funkcjonowała od dobrych kilku miesięcy. Jest jednak jeden duży plus naszego spaceru - zobaczyłyśmy część Rzymu, której wcześniej nie miałyśmy okazji odwiedzić. Ale na obiad udamy się ponownie na nasze ukochane Zatybrze...




Mediolan w Rzymie :)



Siadam właściwie w pierwszej z brzegu knajpce, w której jest jeszcze jakiś wolny stolik. W sobotnie popołudnie na Zatybrzu roi się od ludzi. Zamawiamy kanapkę z mozzarellą i pomidorem oraz piwo. Nie jest to może panini na chrupiącej bagietce, ale chleb jest świeży i smaczny, a kanapka naprawdę sycąca. Sama knajpka (której nazwy niestety już nie pamiętam) również okazuje się przyjemnym i niedrogim miejscem na popołudniową przekąskę.



Z pełnymi brzuchami ruszamy na spacer urokliwymi uliczkami Zatybrza. Krążymy tam już jakiś czas, robimy zdjęcia, chłoniemy magiczną atmosferę i... spotykamy koleżankę Agi, która też przyjechała ze swoją znajomą na kilka dni do Rzymu. Jak to jest możliwe, że w takim wielkim mieście możesz tak najzwyczajniej w świecie spotkać kogoś znajomego bez umawiania się? W Krakowie czasami nie widuję własnych sąsiadów przez miesiąc. Niesamowite.




Magię tego miejsca ciężko jest opisać. Równie ciężko jest ją uchwycić na zdjęciu. Ale ta magia powoduje, że bardzo chcę tu zostać...

Kolejne wspólne zdjęcie/foto Aga F.

Kocia siesta w doniczce :)




Kolacja/foto Aga F.

Kolorowe Zatybrze/foto Aga F.

Czego szukasz?/foto Aga F.

Kolorowe Zatybrze 2/foto Aga F.

Ristorante/foto Aga F.

Ostatnią lampkę wina w Rzymie wypijemy w Baylon Cafe, klubokawiarni, księgarni, restauracji itp. itd., która trochę kojarzy mi się z krakowską Tekturą, a trochę ze starymi, dobrymi Rozrywkami. Wielki, jasny księżyc świeci na niebie. Bardzo ładny kelner przynosi nam wino. Nie, nie, nie. Zdecydowanie nie chcemy jeszcze wracać!

Baylon Cafe
Via di San Francesco a Ripa, 151
Trastevere
ROMA




Z wielkim smutkiem zostawiamy Zatybrze i jedziemy na Plac Wenecki. Tam na skwerku nieopodal Pomnika Ojczyzny i zajezdni autobusowej konsumujemy naszą ostatnią, rzymską kolację - rozmarynowe krakersy i Nutellę Go!

Kiedy wracamy do domu, w kuchni czeka na nas jeszcze ciasto ze śliwkami i szarlotka, które upiekła dla nas D. Pyszne ciacho chociaż trochę może pomóc złagodzić nasz smutek związany z wyjazdem...



Wcześnie rano opuszczamy już Wieczne Miasto. Mam nadzieję, że wrócimy tam jeszcze nie raz. Oby jak najszybciej!

Chorwackie wyspy